Choćbym nie wiem jak to od siebie odpychała, zauważam ten rodzaj znajomości, który z góry skazany jest na niebyt.

Zaczynam w pełni rozumieć co miał na myśli jeden z tych najlepszych, kiedy kilka lat temu mówił:

Przepraszam jeśli nie będę pamiętał waszych imion, ale no… Prawda jest taka, że za 3 lata każde z nas pójdzie w swoją stronę i już nigdy o sobie nie wspomnimy.

Na spełnienie jego przepowiedni, co prawda, nie pozwoliliśmy, ale… Wiem, co miał na myśli. Dokładnie to, co ja teraz, kiedy kogoś poznaję na studiach. Wiem dobrze, że to jakiś rodzaj przyjaźni użytkowej. Żeby było z kim na piwo iść, zadanie rozwiązać, projekt zrobić. Nie żeby powiedzieć, co leży na sercu, nie żeby za 20 lat pić piwo korzenne na ganku i nie żeby mieć komu dziecko podrzucić w potrzebie.

Choćby spotkać bratnią duszę to i tak nie opuszcza mnie to uczucie tymczasowości. Że to tak na teraz i na już, że za rok dwa każde z nas wybierze sobie życie, wyprowadzi się na drugi koniec świata i może po sobie zostawi adres komunikatora, może numer telefonu, ale… Już na piwo nie wyjdzie i w zadaniu nie pomoże… Zajmie się sobą, swoimi żonami, dziećmi i dorosłymi projektami.

I takie trochę to… przykre.